środa, 18 stycznia 2012
Fantastyczny Czwartek: I nie brać jeńców
28 sierpnia słońce przyjemnie świeciło przy akompaniamencie lekkiego wietrzyku. Idealnie. Londyn wyglądał piękniej niż zwykle, chociaż było bardziej tłoczno. W jednej chwili zerwał się potężny wiatr, a gęste chmury spowiły niebo. Jeden, drugi… zaraz trzeci. Coraz głośniejsze. Osiem potężnych wystrzałów zatrzęsło stolicą. Już nawet Big Ben nie wybił szesnastej…
Następnego ranka media huczały. Pierwsze strony gazet przeganiały się w coraz to bardziej rozpaczliwych określeniach: „upokorzenie”, „masakra”, „prawdziwe piekło”. Zabandażowany Arsene Wenger przyspieszał kroku mijając kolejne stoiska z prasą. Odwołał dzisiejsze treningi, z resztą nikt nie stawiłby się na nie. Rozkazał swoim żołnierzom zaszycie się w chałupach przez najbliższy tydzień, tym bardziej poszkodowanym zalecił wezwanie psychologów na domowe wizyty. Sam, mimo, że poruszał się z wielkimi trudnościami, wyszedł na miasto w poszukiwaniu wzmocnień i świeżych pomysłów, od dźwięku ciamkania gumy jeszcze dudni mu w uszach. Każdy krok wykrzywiał jego twarz w bolesnym grymasie, wtedy szeptał pod nosem „jeszcze ja im pokażę!”
Niedługo później do sztabu pierwszego plutonu Kanonierów Królewskich przyszedł rozkaz – datę ataku ustalono na 22 stycznia, czyli pięć miesięcy później.
Do dnia Z (od zniszczenie – kryptonim nadany przez samego Wengera) pozostało już niewiele czasu. Teraz z hełmem na głowie obserwuje plac ćwiczeń. Po wyczerpującym treningu wszyscy gromadzą się w sali odpraw.
– Panowie! Sądny dzień nadchodzi! To nic, że pogryzły nas „Wilki”, pal licho, że spłoszyły nas „Łabędzie”. Przypomnijcie sobie dni chwały, kiedy triumfalnie przechadzaliśmy się po moście Stamford…
Drzwi zamknęły się z hukiem, do pomieszczenia wpadł łysiejący starszy facet nazwiskiem podszywającym się pod znanego chorwackiego tenisistę stołowego – Melduję… z bazy wroga. – i podał kartkę. Wenger wziął nerwowym ruchem skrawek papieru. – Dziękuję, Boro. Możesz odejść. Nie, zostań. Zawołaj mi Lewina. I przygotuj już oświadczenie dla prasy, na wszelki wypadek, że sędziowie wypaczyli wynik, a my zagraliśmy świetnie. Przynieś do podpisania. Możesz odejść.
„Cholera” – pomyślał dowódca – „ To, że w ostatniej chwili dobierają sobie rudych chłopców, to jeszcze ten Ferdinand wraca.. ale mam na niego plan”.
Drzwi zamknęły się, lecz po chwili znów wpadł przez nie niewysoki młody mężczyzna w białych rękawiczkach cały umazany krwią. Nie musiał się o nic pytać – wiedział po co tu jest:
– Melduję, na rozkaz. Zszywam kogo mogę, nie śpię po nocach, a i tak dużo kontuzji. Istnieje ryzyko, że nie zagra Henry. Gdy powiedzieliśmy mu, co to znaczy dzień Z, stracił na chwilę świadomość, a teraz siedzi i patrzy już trzecia godzinę w sufit. Złe wspomnienia, atak paniki. Również nie wiadomo czy Arteta będzie gotów do walki. Zamknął się w sobie, nie chce rozmawiać. Ale jest też dobra wiadomość. Zaprogramowaliśmy na nowo „Verminatora”, instaluje się jeszcze nowe oprogramowanie wraz z najnowszym systemem eliminacji wroga. Powinniśmy zdążyć. Aha, brakuje nam niejakiego Chamakha i Gervinho. Gdzieś uciekli.
„Świetnie” – pomyślał Arsene – „ostatnio pojechaliśmy karmić „ Łabędzie” i wszyscy pouciekali z parku, a Ramsey do tej pory kaszle, jak wszedł po kolana do wody”
Francuski dowódca wspominał chwile triumfu i najgorszego upokorzenia. Znów będzie musiał podawać rękę temu Szkotowi, a on nienawidzi Szkotów. I to ciamkanie gumy. Wenger przełknął ślinę. – Czy chce ktoś coś powiedzieć?
Każdy z obecnych spuścił głowę. W sali było słychać tylko stękanie, ciężki oddech i pociągnięcia nosem. Atmosfera od pięciu miesięcy niezbyt się poprawiła. Jak zwykle ulubieniec trenera szczerzył zęby w uśmiechu i podnosił rękę nie mogąc się doczekać. Wenger udzielił mu głosu. Szwajcar wstał:
– Chłopaki! No co wy! Wygramy to! Będzie rewanż. No, ale uwierzcie, nie łamcie się no. Ja się nie mogę doczekać no, widzieliście jak pięknie podawałem amunicję Walcottowi w Walii? Ale to był mecz…
Wenger wstał i uciszył ciemnoskórego szeregowego.
– Arshavin! – wrzasnął Francuz – Ty słuchać. Weźmiesz od swoich rosyjskich kumpli ten biały magiczny proszek. Ten, po którym tak szybko biegasz i odpaliłeś cztery petardy w Liverpoolu – rosyjski skrzydłowy skinął głową – weźmiesz go i rozsypiesz wokół Rio Ferdinanda. On lubi takie rzeczy.
"Ach, ty to jesteś Arsene... łebski facet z ciebie! Wypadałoby powiedzieć kilka słów, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie czas." – Dobrze… szereg..szeregowy Szczęsny, co wy robicie?
Wszystkie oczy skierowały się na jedynego dobrego Polaka w tym francuskim oddziale. Skonsternowany żołnierz z sekcji prewencji wstał – Eeee..yyyy… no co. Zdaję relację na tweeterze z naszej odprawy, to źle? O, po Andrija już jadą.
– Merde! – wrzasnął dowódca. – przestańże głupcze!. „Boże, dopomóż, nie mamy żadnych atutów, a cały świat patrzy.” – Kapitanie, oddaję głos Tobie.
Kapitan van Persie oderwał się od swojej ulubionej zabawie – gry w kotka i myszkę z władzami na temat przedłużenia kontraktu. Ostatnio czuł trochę żalu, po tym jak Wenger chciał już werbować jego pięcioletniego syna do swojej wojenki. Holenderski strzelec kończył składać po czyszczeniu swój ulubiony karabin snajperski. Nie odezwał się.
– Dobra. Gramy na Robina. Powtarzam. Wszystkie piłki na van Persiego! Aha i nie bierzemy jeńców! – wszyscy, jak jeden mąż pogrążyli się we wspomnieniach o Silvestrze, którego pojmali w tamtym roku i siłą zmusili do włożenia kanonierskiego munduru.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz