Obecny sezon serwuje kibicom Liverpoolu srogie lekcje cierpliwości i pokory. Tych, którzy z pasma niepowodzeń nie wyciągnęli żadnej nauki, los w ostatnich kolejach karze coraz boleśniej i wstydliwiej. Jednym z nich jest ulubieniec „The Kop” – „King Kenny”.
Po świetnym sezonie 2008/2009 nic nie zapowiadało, że w wicemistrzu Anglii może się coś popsuć. Kryzys rozgościł się na trybunach Anfield rok później i prawdopodobnie trwa po dziś dzień. Właśnie w 2010 roku zwolniono Rafę Beniteza, który wypalił się w swojej menedżerskiej pracy. Zastąpił go Roy Hodgson. Wylansowany na wielkiego uzdrowiciela i specjalistę, Anglik szybko opuścił stadion w Liverpoolu. Stało się to tak błyskawicznie, że Hodgson zasłużył na miano najkrócej pracującego trenera w historii klubu.
Kenny Dalglish, żywa legenda klubu, istna świętość, został przywrócony do życia trenerskiego w połowie 2009 roku. Po dziewięciu latach przerwy w szkoleniu objął drużyny młodzieżowe. W panteonie Liverpoolu zajmuje bardzo ekskluzywne miejsce, pewnie gdzieś między Billem Shanklym, a Bobem Paisleyem czy Joe Faganem. Przez 14 lat swojej życiowej przygody z Liverpoolem Dalglish wygrał 24 trofea. Przez ostatni rok (1990-1991) zajmował się samą trenerką – poprzednie pięć wiosen to łączenie obowiązków piłkarza i menedżera. Wystąpił w 355 meczach, strzelił 117 bramek
Fani „The Reds” niepokojeni ciągle żywymi wspomnieniami i nostalgią nie dali wyboru władzom. To Szkot miał zasiąść na stołku menedżera Liverpoolu, bo kto mógł tchnąć życie i podnieść z klęczek kiepsko grający Liverpool, jak nie bożek?
Piłkarska ogłada na Wyspach jest znacznie bardziej eksponowana niż w Polsce. Tam nie szafuje się trenerami, władze wykazują się szacunkiem i cierpliwością. Wymiana jest wskazana, ale to jest „ostatnia ostateczność”. Znane powiedzenie: „Trener jest tak dobry, jak jego ostatni mecz” w Premiership ma znacznie mniejszą moc, ale dalej kryje się w nim coś prawdziwego.
Spójrzmy z tej perspektywy i oceńmy „Kinga Kenny’ego”. Od początku sezonu drużyna Liverpoolu cierpi. Poziom ligi podniósł się nieporównywalnie do poprzednich sezonów, ale ten argument nie może być ostatecznym wytłumaczeniem. Jeszcze do półmetka piłkarze wraz z legendą na ławce trenerskiej próbowali. Przeplatali genialne spotkania z fatalnymi, mini serie zwycięstw z remisami, czasem stracili pełną pulę. Generalnie trzymali się blisko czołówki, mając oko na „małe mistrzostwo Anglii”, czyli czwarte miejsce premiowane Ligą Mistrzów.
Widziałem wczoraj tabelę PL od początku 2012 roku. Liverpool znajduje się w strefie spadkowej – Swansea na podium. W drugiej połowie sezonu, w 12 meczach Dalglish zdobył 11 punktów (sic!). W tym miejscu wyrażam wielki podziw dla władz i kibiców, ale to jest właśnie ta etyka angielskiej piłki. Brnąc dalej – w sześciu ostatnich grach piłkarze wygrali raz, derbowy pojedynek z Evertonem 3:0 i ponieśli aż pięć porażek. O ile klęski z Manchesterem United i pechową rozgrywkę z Arsenalem można wybaczyć, to poniżenie Sunderlandu, QPR i Wigan – nie!
Jednak Kenny ma wielkie szczęście. Jego drużyna roznosi wszystkich w krajowych pucharach. Po bezbarwnym i nudnym finale Carling Cup „The Reds” zwyciężyli w karnych Cardiff City, a w Pucharze Anglii powalczą o finał z odwiecznym rywalem. Kiedy dziennikarze i znawcy futbolu wysyłali Dalglisha na szafot, on ratował się przed ścięciem wygraniem CC czy „Derbów Merseyside”.
Prócz kiepskich wyników przeraża też brak stylu. Wiąże się to z licznymi kontuzjami, ale także przereklamowanymi zawodnikami, których do klubu ściągnął właśnie szkocki menedżer. Tysiące razy wałkowano już fatalną dyspozycję Andy’ego Carrolla. Anglik stał się więc obrazem biedy z nędzą, która zagościła na Anfield za sprawą legendarnego menedżera. Jeśli idzie o strzelanie goli, to najlepiej w tym sezonie radzi sobie Luis Suarez. W 31 (na 41) spotkaniach wszystkich rozgrywek do siatki trafił 12 razy.
Stołek, na którym siedzi Kenny Dalglish, robi się coraz bardziej gorący. Posadę do końca sezonu utrzyma na pewno, szczególnie jeżeli po raz kolejny ogra Everton i wystąpi na Wembley. Mimo że bajka zakończy się happy endem, smucącym faktem są męczarnie, które przeżywają „The Reds” . Nazwisko „Kinga Kenny’ego” utraciło wiele blasku. Odbudować je może jedynie następny sezon i zakwalifikowanie się do coraz bardziej ekskluzywnej Ligi Mistrzów, bo w tym sezonie pozostanie tylko europejskie zaplecze i to za sprawą feralnego spotkania z Cardiff City.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz