wtorek, 6 marca 2012
Mecz z Liverpoolem, czyli idealny przykład.
Jako klub, mamy wielkie szczęście. Tak można powiedzieć o całym sezonie, a mecz z Liverpoolem jest znakomitym przykładem na dowód tych słów, ale także to spotkanie obrazuje nam znakomitość piłki nożnej, jako sportu.
Wielu z Was mogło się dziwić, wrzucam jakieś teksty o Chelsea, coś o Tottenhamie, a zupełna cisza traktuje chociażby wyczyn Kanonierów na Anfield Road. Przyszedł czas i na nasz klub.
Byłem bardzo pewny swego, bo świetnym derbowym meczu liczyłem tutaj na wiele. Również po tym co pokazali The Reds w finale CC, bo udało mi się włączyć na drugą połowę, jednak chwilę później zasnąłem. A to wszystko z tych nudów, jakie zaserwowały nam obie drużyny. Zespół z ekstraklasy totalnie dopasował się do sytuacji na boisku, pełnymi garściami brał z gry Cardiff i stosował takie same metody ataku. Tak chyba musiał wyglądać dawny futbol na wyspach, bo w Premiership, na szczęście, coraz mniej takiej piłki.
A tutaj niespodzianka, bo tak mogę określić nasz mecz już po pierwszych minutach. Całkowicie zostaliśmy zdominowani, a L'pool grał swoje i grał mądrze. Nie istniał środek boiska, Benayoun to chyba przyszedł posiedzieć na miękkiej, wygodnej trawie. W zasadzie nie widzę potrzeby stawiania na niego, zdecydowanie lepiej zagrałby AOC, który jest u szczytu formy - by ją podtrzymać musi dostawać szanse, a nie tylko kości do ogryzienia.
Nie wiem, co można określić jako najgorszy wniosek po obejrzanym spotkaniu - ogólnie pojęta niepewność czy wielkie problemy z fizycznością gry. Brak zdecydowania objawiał się wszędzie, w grze wszystkich formacji prócz Wojtka. Znów mamy problemy z defensywą, mimo najsilniejszego składu - już lepsza linia obrony do mercato być nie może i nie będzie. Mimo to boki nie istniały. Verma z Kościelnym także dali się ogrywać w prostu sposób, jednak najbardziej rażą błędy w ustawianiu i komunikacji, szczególnie dobrze widać to przy pierwszej groźnej sytuacji, jaka dziura powstała w środku, identycznie jak w meczu z Tottenhamem.
Częściej niż zawsze przegrywaliśmy pojedynki fizyczne. Wielokrotnie nasi piłkarze tracili piłkę w zwarciu, często padali na murawę. Zbyt czytelne nawiązuje się tutaj skojarzenie do 'dzieci Wengera'. Liverpool pod względem siły też nas przebił o głowę.
A propos siły. Najtęższym zawodnikiem naszego zespołu jest van Persie, po raz kolejny on ciągnie wózek z całym klubem, to on może nawet nieświadomie przejął rolę najbardziej odpowiedzialnego piłkarza. Mamy szczęście, że taki lider wykreował się samoistnie i pcha ten zespół do przodu. Jednak dalej brakuje mi gracza, który dźwignie klub w najgorszej sytuacji meczu, poderwie go, nie bramką, tylko zaangażowaniem - taki jest Wilshere, który ciągle leczy kontuzję. Brakuje nam bad boya.
Drugi aspekt farta dotyczy samego spotkania. To jest to piękno piłki nożnej, które każe wierzyć do ostatniej chwili, nawet jeżeli jesteś tłem dla przeciwnika i to wszyscy zachwycają się jego grą. Wystarczył geniusz Songa, który zmysł posłania prostopadłej piłki ma najbardziej wyczulony spośród naszych pomocników (tylko Wilshere może mu dorównać).
Taka przewrotność w piłce się zdarza, bardzo fajnie, że podtrzymaliśmy serię i dokonaliśmy trochę niemożliwego, przecież Liverpool u siebie był niepokonany od maja ubiegłego roku. Również cieszy świetna forma Wojtka Szczęsnego. Po raz kolejny pokazał, że jest wielkim bramkarzem. Mając takie podstawy, Wenger powinien oprzeć na nich potęgę zespołu dorzucając co nieco w letnim okienku.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz