piątek, 3 lutego 2012

Fantastyczny Czwartek: Bal przebierańców

Arsene Wenger od kilku dni chodził bardzo przygniębiony. Oczywiście, każdy znał powody jego roztargnienia, częstszego niż zwykle wpadania we wściekłość. Arsenal. 4 mecze bez zwycięstwa! Jak on mógł! No właśnie. "Jak mogłem?! Co zrobiłem źle?" pytania tego typu chodziły francuskiemu szkoleniowcowi po głowie, aha i jeszcze jedno - "jak to naprawić?".

Kolejny ranek. Annie wstała znów wcześniej, by przyrządzić mężowi smaczne śniadanie i uczynić dzięki temu początek dnia bardziej szczęśliwy niż zwykle.
- Boże, Arsene. Proszę Cię, zlituj się i jedz te płatki, mleko wystygnie. 
Ale nie! Mąż wiedział lepiej. Coś tam pomamrotał i dalej pluskał łyżką w głębokim talerzu.

- Mam dość! Wyjdźmy gdzieś, zabawmy się, a nie ciągle ten kosz, kosz, ko...oj, niech to szlag. - Arsene spojrzał złowrogo znad stołu - Och, przepraszam, wiesz, jak trudno mi się przestawić. 
Annie, mimo niewielkiego wzrostu, grała kiedyś w koszykówkę. Ba! Trafiła nawet do kosza kilkakrotnie. Ciągle tęskniła do tego sportu, więc siłą rzeczy myliła go z zawodem, jaki uprawiał jej mąż. Podobnie, a jednak inaczej. Madame Wenger odwróciła się i kajała się w duchu. Wiedziała, że ten dzień będzie podobny. Ale..

- Mam! - nagły wrzask śmiertelnie przestraszył kobietę. Arsene poderwał się znad stołu i ruszył do wyjścia w pośpiechu zarzucając nienagannie wyprasowaną marynarkę. - Miłego dnia, Kochanie!


***
Koniec treningu. Wszyscy mokrzy i ubłoceni weszli do szatni. Przed radosnym wskoczeniem pod prysznic całą drużyną jeszcze kilka ważnych słów. To dało Songowi więcej czasu na mocniejsze skręcenie ręcznika.
- Panowie! Odwołuję jutrzejsze zajęcia. Zamiast tego będzie niespodzianka! Wieczorem zorganizujemy...bal! Przebierzcie się ciekawie. Aha! Kostium Fabregasa nie jest dopuszczalny. Już nikt go nam nigdy nie zwróci. 
Nastała wielka wrzawa wśród zgromadzonych. Szczęsny z Fabiańskim mrugnęli do siebie porozumiewawczo. Tym razem postanowili sprzymierzyć swe siły z Arshavinem, tuż to chłopak z Sojuzu!
- Ale... żadnego alkoholu! Tylko poncz i francuskie Chateaux de Bordeaux. 
- Że znowu sprowadzimy kogoś z Bordeaux? Drugi CHAMAKH!? - pisnął przestraszony Djourou.
***
Nastał wieczór, coraz to bardziej luksusowe samochody podjeżdzały pod London Coloney, a ze środka wychodziły coraz to dziwniejsze postacie. Wszyscy byli ciekaw czy przyjedzie Thierry Henry i jakiś nowy dzieciak, Niemiec. Bal dopiero się rozpoczynał, a niektórzy już szokowali wymyślonymi przez siebie przebraniami. Na przykład Sebastien Squilacci przebrał się za przydatnego piłkarza. Towarzyszło temu wiele śmiechu, bowiem każdy wiedział, że Francuz piłkarzem to może i kiedyś był, ale przydatnym - nigdy. 

Co i rusz przychodził ktoś nowy. Największe napięcie towarzyszło przyjściu van Persiego. Wszyscy zachodzili w głowę, kogo to będzie naśladować holenderski superstrzelec. Najwięksi pesymiści oraz rywale Robina widzieli go już jak przychodzi w koszulce Realu Madryt. Holender minął hol i wszedł do pomieszczenia. Wszyscy zamarli. - No co? - van Persie miał na sobie pelerynę, czerwoną koszulkę i zieloną przepaskę na twarzy. Oczy zostały przyozdobione wielkimi okularami. - Nie znacie tego żartu?- nikt nie podniósł głosu. Nagle krzyknął ktoś z tłumu ' wsiadaj, Robin' i wybuchnął śmiechem. Był to nienaturalnie skulony Szczęsny, który maskował coś w rękach stojąc przy wielkiej wazie z ponczem. Wturowali mu Fabiański i Arshavin, który z lufką w buzi i wielkiej futrzanej czapie przypominał nieździewdzia. W końcu ktoś ośmielił się zapytać - Ale to czemu masz okulary? - Robin bał się usłyszeć tego pytania i bał się tych słów - No, bo.. ostatnio przeciwko Boltonowi coś słabo widziałem bramkę. 

Kameralne przyjęcie trwało. Nagle na środek sali wyszedł Johan Djourou ubrany w wielki kostium...banana. Dumnie wyprostowany przechadzał się między kolegami. Nagle podleciał do niego Abou Diaby i Alex Song, wyniknęła mała sprzeczka między nimi, niemal doszło do bójki. Koledzy rozdzielili nerwusów, chociaż ledwo w trzech dali radę rozwścieczonemu Alexowi, który przebrał się za byka i bynajmniej nie był fanem Jordana. Poszło o tego banana, że niby to rasistowskie. Djourou tłumaczył się, że przecież wykopali rasizm ze stadionu, a Henry rozdał wszystkim czarno-białe opaski na rękę. I, że 'śmieje się z tego i że chłopadki, no dajcie spokój. Jest impreza! Poza tym ja lubię te owoce...

Kolejny przyszedł Francis Coquelin. Jego przebranie kompletnie zbiło z tropu wszystkich. Zaskoczenie było tak wielkie, że wszyscy aż otworzyli szeroko buzie: jedni z szoku, inni z zachwytu - Chłopaki, bo ja muszę wam wytłumaczyć. To wszystko przez moje nazwisko. W szkole wszyscy się ze mnie śmiali, nie miałem kolegów. Wy jesteście tutaj dużo lepsi, dlatego już się tym nie martwię, no - Francisowi spadł kamień z serca, dlatego serdecznie się uśmiechnął. - Jak wam się podoba? - Tylko jedna osoba, jak zwykle nie straciła języka w gębie - nasz Wojtek! - Jak chuj! - krzyknął szybko i znów ryknął śmiechem. W duchu przeklinał ten cholerny przypływ dojrzałości, który kazał mu skaskować twittera. Niektórzy się uśmiechnęli wstydliwie, inni zawtórowali Polakowi. Thomas Rosicky po cichutku, po maultku zaczął intonować legendarną piosenkę - Raaadeeek Druuulaaak ne ma ćuraka!

Byli już wszyscy, ale jednak kogoś brakowało. Piłkarze żwawo rozmawiali, gdzieś wybuchali śmiechem, w innej części głośno dyskutowali. Johan Djourou chodził od grupki do grupki i podsłuchiwał. Nagle zniknął i pojawił się z nowu. W ręce trzymał do góry nogami mop - Chłopaki patrzcie kto przyszedł i już jest z nami! - Rozmowy ucichły, wszyscy spojrzeli w stronę  Djourou. Cisza. - Gervinho! Brachu! -  i ten sam wybuch śmiechu...

Aaron Ramsey nie wytrzymał. Odkąd zobaczył dzisiaj Szczęsnego wiedział, że musi mu to powiedzieć. Cały czas w głowie chodziło mu zdanie 'ta zniewaga, krwi wymaga!'. Żwawym krokiem podszedł do bramkarza. Wojtek ubrany był brązowy kostium bajkowego misia, dosyć popularnego w internecie, chociaż rozważał też strój bardziej poważny - historycznego Kozaka - Wiesz... co, Czezni...? Sam wyglądasz jak pedofil - ze łzami w oczach Walijczyk odbiegł od kolegi i wmieszał się w tłum. Nikt się nie śmiał.

- O! Jest i szef, jest już. Tędy, monsieur Arsene - zaczął torować drogę Pat Rice, który przebrany był za torebkę ryżu. Długimi krokami do sali wszedł Wenger. Promieniał od ucha do ucha, był w świetnym nastroju! Na głowie miał szpiczasty kapelusz, ale gdzieniegdzie widniała ta elegancka siwizna, która z doczepioną długą brodą wyglądała po prostu tres bien. Komplet stanowia długa, szara toga i laska w ręce. Wszyscy wpatrywali się jak w obrazek, tylko Walcott był jakiś nieswój, oburzony - Przecież to ja jestem magikiem tego boiska! - krzyknął pretensjonalnie. - Spokojnie, mój synu. Przyszedłem was zaczarować. Złapcie się za ręcę - wszyscy afrykańscy gracze rozmarzyli się we wspomnieniach ich ludowych szamanów - Powtarzajcie za mną! Wygramy... wygramy... wygramy... wygra.... 

Oczywiście, powyższy tekst nie ma na celu obrażania żadnego z naszych piłkarzy, jego kultury, obyczajów czy wyglądu. Po prostu - wszystko z nieco większym przymrużeniem oka...

2 komentarze:

  1. Mogę lubić :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Najlepiej przebrał się Squillaci ;)
    rozwaliłeś system tym tekstem, gratulacje :D

    OdpowiedzUsuń